Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na pośpiechu. Od czasu do czasu na jakim zawrocie wołał do Jerzyny:
— Hej, kolego, nie błądzimy?
Pytał dla rozbudzenia towarzyszów, bo drogę pamiętał, ale go gniewał niczem niezachwiany spokój, obojętność na przebieg wyprawy i senne usposobienie powstańców. Uważali tylko, by się go trzymać z końmi i drzemali w najlepsze, zdając całą odpowiedzialność i troskliwość na przewodnika, w którego przenikliwość ślepo wierzyli. A Świda jechał markotny, z czapką na oczach, z fajką zgasłą w zębach, spędzając złość i zgryzotę na biedne kasztany Szpanowskiego, które bezustannie okładał batem. Myślał i za siebie i za innych, a myśli wesołe być nie mogły.
— Szatan opętał zarząd! — mruczał do siebie. — Co warta amunicja o dwanaście mil od partji i co zrobi Kazio, gdy Moskale znajdą przy chłopskiej pomocy tę grobelkę wśród trzęsawisk, jedyną drogę do obozu i wejdą im na kark przed naszym powrotem! Tfu do djaska! A tu tymczasem już świta i musimy popasać z konieczności! Hej, Jerzyna! gdzie staniemy?
Zagadnięty wstał i rozejrzał się. Znajdowali się w pustej, smutnej okolicy. Karłowata sośnina obrosła niskie, zamulone grunty, w oddali bielało piaszczyste wzgórze.
— Za tą górą jest żytniarski trakt i stoi karczma! — rzekł po chwili namysłu.
— Do karczmy nie możemy zajechać... musimy w lesie szukać popasu i trawy dla koni.
— Eh, możemy bezpiecznie stanąć w karczmie —