Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szyły furgony z miejsca, dudniąc głucho. Psy dopiero teraz ozwały się we dworze, ale ucichły prędko, bo turkot malał i utonął wreszcie w oddaleniu.
Dwaj miejscowi nasłuchiwali trochę, potem zebrawszy rozrzuconą słomę, wrócili przez ogród do domu, rozmyślając smutno. Żaden z nich nie przerwał milczenia, dopiero w progu młody raz jeszcze spojrzał na lodownię, na ogród — i westchnął.
— Chodźmy spać, stryju — rzekł zcicha. — Trzeba nam sił nabrać do dalekiej drogi.
— Gdzie? — zagadnął stary.
— Na Sybir, stryju!
Patrjota głowę podniósł. Prawie srogo spojrzał na mówiącego.
— To i cóż? Czyż ty, ty się lękasz, Julku? Lepiej jechać tam, a nawet iść piechotą, niż uciekać zagranicę, jak czynią tchórze. Ojciec twój padł pod Grochowem, syna mi zabito przeszłego roku w Lubelskiem, tyś jeden z rodu pozostał! Czybyś zawstydzić miał tamtych?!
Julek ucałował rękę starego z czcią wielką.
— To nie strach, stryju, to żal narzeczonej! Lada jakie podejrzenie, a stracę wszystko, Bóg wie dlaczego!
— Nie ty jeden cierpieć będziesz. Nie zmniejszaj skargą ofiary, nich cała idzie do nieba — odparł uroczyście wojewoda, zamykając drzwi domu.
Młody człowiek westchnął, ale już nic mówić nie śmiał wobec takiej duszy.
A tymczasem na drodze furgony pomykały śpiesznie, uwożąc coraz dalej swój cenny ładunek. Świda koni nie żałował, wiedział dobrze, jak wiele zależało