Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dząc po podobieństwie, musiał być synem czy krewniakiem — ruszajcie z Jerzyną do stajni, weźcie kasztany powozowe i najlepsze furgony. My z kolegami wyniesiemy towar za plot na drogę — i tam was czekać będziemy. Nie zapomnijcie nabrać sporo słomy.
Jerzyna, dawny rządca, obeznany z miejscowością, już zbiegł, nie czekając na krewniaka Julka, który znienacka obudzony, nie wyglądał zupełnie przytomny. Świda z Topolnickim wzięli znowu ciężkie brzemię na barki i poszli za starym.
Była to istotnie mozolna robota, utrudniona jeszcze ostrożnością i nocą. Ale siły były młode, ochota szczera, czas naglił. Po godzinie przed lodownią nie było śladu niebezpiecznej kontrabandy, na drodze powstańcy ładowali ostatnią pakę. Okryto wszystko słomą dla niepoznaki. Świda obejrzał zaprzęg i konie, spróbował mocy wozów.
— A teraz wasze rozkazy i wieści, wojewodo! — rzekł, zbierając cugle w ręce i siadając na czele taboru.
— Krótkie i ważne. Powiedzcie naczelnikowi, by dołożył wszelkich starań na przedarcie się w lasy żytniarskie. Dziś wyszedł tu rozkaz powstania. Partja zbierze się za tydzień i dążyć będzie, żeby się z wami połączyć. Nie marnujcie sił na utarczki, cofajcie się ciągle na wschód. Oto są jeszcze pieniądze dla was.
— Dziękuję. Rozkaz wasz bardzo rozumny. Wykonamy go, o ile to będzie w naszej mocy. Bywajcie zdrowi. Naprzód, koledzy, a nie żałuj koni!
Uścisnął rękę starca, skłonił się młodszemu i ru-