Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wejdź pan i odpocznij. Mam dla partji ważne wieści i rozkazy.
— Nie spocznę, zanim nie spełnię polecenia. Rozkazy przyjmę po pracy i ładunku — odparł powstaniec uparcie.
Stary na to ultimatum odział się naprędce, wziął pęk kluczy, zapalił głuchą latarkę i począł budzić kogoś śpiącego z nim razem.
Po małej chwili oczekiwania wyszło z domu, ukradkiem, bez szmeru dwóch ludzi; połączyli się z trzema przybyłymi — i poszli bez powitania, nie odzywając się do siebie, w głąb ogrodu.
Tam na uboczu, zakryta krzakami bzu i czeremchy, stała odwieczna, słomą kryta lodownia. Stary otworzył ją, jego towarzysz poświecił latarką, jak duchy, gromadka cała zapadła w czarne, stęchłe czeluście. Wnet jednak dwóch się wynurzyło, dźwigając sporą skrzynię, postawili ją ostrożnie — wrócili do wnętrza, wyszli znowu i znowu zniknęli. Za każdym obrotem nowa skrzynia przybywała do pierwszej — musiały być ciężkie, bo po czołach pracujących ściekał pot. Nie żałowali sił, rzucając tylko od czasu do czasu niespokojne spojrzenie w niebo. Aż wreszcie z otworu lodowni wyjrzał starzec, odliczył je i zgasił światło.
— Wszystko! — wyszeptał.
— Jeszcze nie! — poprawił Świda, rękawem kurty ocierając twarz. — Teraz konie i furgony.
Nastała chwila namysłu. Konie, furgony znaczyły wtedy to samo, co skazanie. Ale starzec nie o tem myślał.
— Julku — rzekł do swego towarzysza, który, są-