Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
V.
WYPRAWA PO PROCH

Pewnego razu o północy, ktoś zcicha zapukał do okna wielkiego białego domu.
Pukanie powtórzyło się trzy razy i ucichło.
Wiedziano dobrze w owe czasy, że ów znak mówił: to brat, otwórz! — a echo hasła brzmiało ponuro: jutro będzie donos, pojutrze śledztwo, konfiskata, Sybir.
Pomimo to, po trzeciem dotknięciu szyby w pokoju ktoś się poruszył, wstał, otworzył okno.
Wyjrzała siwa, piękna głowa starca, znajoma nam z rozmowy na wyspie.
— Kto tam? — spytał tajemniczo.
— Rozkaz! Czy to wy, pan Szpanowski?
Stary aż cofnął się z podziwu.
— A wy, czy nie ten, co się oparł rozkazowi, kiedyś.
— Może być! — odparł głos czarnej ludzkiej postaci.
— Tak jest, tak jest! — patrjota wyciągnął rękę z powitaniem. — Poznaję was! Jam mówił, że z takich bohaterowie wychodzą.
— Do bohaterstwa jeszcze daleko! — odburknął niecierpliwie Świda. — Mamy rozkaz zabrać tu proch i kule. Nim słońce wejdzie, musimy być o milę w puszczy.