Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

perswadował Jerzyna — nikt do niej nie zagląda w tem bezludziu.
— Na wypadek niewiele potrzeba, a ryzykować nam nie wolno. Prowadź dalej!!
— To niech pan zaraz zwraca na lewo, trafimy w dąbrowę.
Świda zaciął energicznie konie. Z każdą chwilą robiło się coraz jaśniej; dzień się podnosił duszny, gorący, grożący nawałnicą.
Po godzinie znaleźli wreszcie kawałek łączki, otoczonej leszczyną i czarnym lasem. Strudzone, głodne konie rzuciły się chciwie do paszy, powstańcy pokładli się przy wozach, rozmawiając półgłosem. Rozmowa, urywała się coraz bardziej i posnęli wreszcie swym zwyczajem, zdając straż na Świdę.
Młody człowiek w życiu swem burzliwem, pełnem szału lub pracy zajadłej, nauczył się rozkazywać naturze. Umiał spać na komendę i czuwać całemi tygodniami. Nie zmrużył i teraz oka, nie zaraziło go chrapanie kolegów, cierpliwie spędził pół dnia, doglądając koni, nasłuchując na każdy szelest i oczekując burzy. Szła gdzieś zdaleka, hucząc i gnąc wierzchołki drzew, chwilami tuman piasku zalatywał od góry, zasypując oczy, upał panował zwrotnikowy. O południu wielkie krople deszczu zaczęły rosić ziemię. Świda włożył burkę i zbudził śpiochów.
— Hej, Jerzyna! pójdziemy do karczmy o jedzenie się postarać. Topolnicki niech oczy przetrze i zostanie na straży.
Jerzyna nawpół senny, powlókł się, niewiele wiedząc, czego chciano. Topolnickiego rozbudził na szczęście deszcz ulewny i zmusił go do zmiany wy-