Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy Ty im, Panie, ziemi nie oddasz, nie wrócisz kraju? Czy na siewie ich krwi wzrośnie plon im, czy wrogom? Bohaterami będą, czy tylko męczennikami? Boże, nad dolą dziatwy się ulituj...
Modlił się. Widział on rok 12-ty dzieckiem, listopadowe powstanie mężczyzną; dla starych jego oczu Bóg zsyłał nowe widowisko — co zobaczy: zorzę czy tylko pożary?...
Nagłe wyżeł nadstawił uszu, zawęszył i trącił pana, budząc go z zadumy.
— Płyną? — szepnął śniady mężczyzna, podnosząc z ziemi dwie czarne maski. Jedną podał towarzyszowi, drugą sam się okrył; o chłopcu zapomniano, czy nie dbano! Czekali milcząc i nasłuchując.
Istotnie od rzeki dochodził cichy, miarowy plusk wioseł coraz bliżej, potem zaszeleściły krzaki łozy, rozchylone pochodem ludzkim. Pies warczał.
— Kto idzie?
— Brat! — odpowiedziano w gąszczu.
Ostatnie krzaki rozdzieliły się, jednocześnie na polanę weszło dwóch ludzi.
Byli bezbronni. Jeden pozostał w cieniu, drugi postąpił w krąg światła i stanął przed oczekującymi, oświecony od stóp do głowy łuną ogniska. Był to mężczyzna lat trzydziestu kilku, ogorzały, piękny blondyn. Na czole parę brózd wyryło mu życie, ale pogodę niósł na twarzy, na ustach łagodny, tęskny uśmiech, w oczach wyraz spokoju, wypróbowanej siły, wiary gorącej, cichego bohaterstwa, gotowości na każdą ofiarę — wszystkich najwznioślejszych uczuć duszy.
Człowiek ten zewsząd wyniósł: „excelsior“. —