Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mężczyzna uniósł się oburzeniem i wzgardą. Śniada jego płeć przybrała koloryt czerwonego bronzu, oczy błyszczały dziko, przez zaciśnięte wargi słowa padały jak sykanie węża.
Stary słuchał uważnie, patrząc w ziemię.
— To dziwne — ozwał się po chwili milczenia — czyżby rząd był tak źle poinformowany? Człowieka, potępionego przez pana, mam tu w spisie wybitniejszych osobistości tego powiatu. Opinja jego nie doszła w moje strony, nazwisko obiło mi się o uszy, nie znam tu nikogo, oprócz pana. Miałem was za przyjaciela obu Świdów.
— Z ojcem ich byłem w przyjaznych stosunkach. Synowie nie żyją z nikim. Zubożeli bardzo i zapewne zdziczył ich fałszywy wstyd niedostatku. Starszy niekiedy bywa na sądach i zjazdach, młodszy kryje się jak wilk, a mnie unika trwożnie, jako świadka jego młodzieńczych awantur.
Starzec głowę zwiesił. Trwożyły go, a raczej smuciły wieści zasłyszane; spojrzał na chłopca.
Spał biedak z głową odrzuconą na wilgotną darń polanki, spał kamiennym snem młodości i bezmiernego znużenia. Uśmiechał się ciągle do sennych widziadeł, wyraz wielkiej pogody i radosnej ofiary pokrywał mu twarz wychudłą, opaloną, sterczącą kośćmi, ledwie skórą pokrytemi. Wpółotwarte usta poruszały się niekiedy; może śpiewał dalej swą piosenkę, a na jasne jego czoło padał czerwony promień ogniska, złocąc roztargane płowe włosy.
Wzrok starca długo pozostał na tej twarzy; wstrząsnął głową, aż mu dwie łzy spadły z siwych rzęs na ziemię, potem oczy podniósł w niebo: