Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

świeżą jeszcze. Ledwie z niej krew sączyć się przestała i ściekła powoli na chudy policzek chłopca.
Był bardzo młody, pacholę prawie, miał lnianą czuprynę, jasne oczy sarmackie, pełne ognia, a tęskne, pełne życia, a czegoś mroczne, pełne nieustraszonej odwagi, a łagodne. Opowiadał coś żywo, pokazując co chwila z za czerwonych warg dwa rzędy białych zębów w szczerym uśmiechu. Czasami przerywał opowieść, wstrząsał swemi jasnemi włosami, co wyglądały niby grzywa młodego lwa, podnosił oczy do pogodnego nieba, dumał chwilę i zaczynał nucić półgłosem znaną piosenkę:

Hop, hop, koniku, na Litwę,
Podkóweczka srebrem kuta,
Jest i szablica do bitwy,
Szablica jak u Kiejstuta!

— Późno! Może nie przyjdą dzisiaj? — ozwał się nagle starzec, patrząc na gwiazdy z niepokojem.
Śniady mężczyzna się obejrzał.
— Na rozkaz wojewody starszy stawi się niezawodnie, — a młodszy może! — odparł zwolna, roztargniony.
— Pan wątpi o młodszym?
— Trudno ręczyć za takiego człowieka!
— Jakto? — starzec poruszył się żywo.
— A tak! Trudno! — zaczął z dziwnym uśmiechem. — Jest to człowiek bez zasad, bez wiary, bez patrjotyzmu i sądu, zacięty, zły, fantastyk. Wyrostkiem będąc, w przystępie gniewu czy dla zabawki podpalił ojcu folwark. Marnotrawstwem, próżniactwem i rozpustą wpędził do grobu rodziców, nadwerężył fundusz, stracił opinję!