Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lana rzeka zalewała wysepkę i kraj okoliczny w olbrzymie morze. Wówczas chłopskie czółna hulały zuchwale po szczytach zarośli i rybacy wśród moczarów rozrzucali sieci.
Ale w czerwcu nikt nie odwiedzał wysepki; leżała nieuprawna, dziewicza, pusta, ptactwo tylko gnieździło się po łozach.
Tej nocy, może pierwszy raz od chwili jej powstania, ogień się tam palił i pewnie pierwszy raz znajdowało się tam takie towarzystwo, jak to, które płomień oświecał fantastycznie, a wyraźnie.
Trzech ludzi tam było, nie pastuchy, i nie rybacy nocą zaskoczeni, i nie końscy złodzieje w kryjówce: było to trzech panów, sądząc z zachowania i odzieży.
Jeden z nich poważny, siwy, krzepko zbudowany starzec siedział na zwalonej kłodzie, oparty oburącz na myśliwskiej dubeltówce. Wyżeł kasztanowaty wyciągnął się u nóg pana i podnosił co chwila ku niemu inteligentne, wierne oczy. Starzec nie patrzał nań. Zwrócony w stronę rzeki, siedział milczący, nasłuchując plusku wody z za krzaków, a bystre, ciemne oczy z pod siwych brwi wyglądały czegoś czy kogoś w cieniu łóz i traw.
Z drugiej strony ogniska było więcej ruchu. Stał tam również z bronią w ręku mężczyzna wysoki i śniady, nieokreślonego wieku, ruchliwych, niespokojnych oczu, chudy, mizerny, wyrazistych, nieprzyjemnych rysów. Chłód wiał od niego, ale trzeci towarzysz nie uważał na to. Ten leżał na boku, w rogatywce nabakier, w długich butach, w grubej odzieży, zmęczony, obłocony, obdarty jak zbieg lub włóczęga.
Na twarzy miał szramę szeroką, krwawą, prawie