Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
I.
RYCERZ SREBRNEGO ORŁA
Hej, bracia orły, do lotu!

Noc była czerwcowa, ciepła, pogodna.
Nów księżyca, zaledwie widoczny, skąpo oświecał olbrzymi, pusty obszar kraju, zwany Pińszczyzną i Polesiem. Głucho było i czegoś straszno wśród niezmierzonych przestrzeni błot, trzęsawisk, lasów, splątanych gęstwiną łozy, grząskich łąk i wertepów, znanych tylko ptactwu i zwierzowi, osiedlonych zrzadka, przerżniętych w zygzaki dopływami Prypeci i Styru.
W dzień niekiedy w pobliżu ważniejszych wodnych arteryj rozlegały się nawoływania flisaków lub rybaków, czasami wpółdzikie bydło włościańskie wałęsało się po zalewach, lub chłopi na malutkich czajkach przemykali się po strugach, dążąc na odległe sianożęcie, ale w nocy nikt zapewne nie przerywał ciszy w okolicach małej wysepki, drobiny może zaledwie wiorstowej rozległości, poszytej gęsto łozą i kaliną, skrytej trwożnie w głąb tego bezludzia. Wartki prąd oddzielał ją z jednej strony od lesistego brzegu, z drugiej strony nieprzebytem trzęsawiskiem łączyła się z jakąś gmatwaniną tataraków, oczeretów, olch i kępiastych szuwarów, na których noga ludzka nie postała nigdy, chyba wiosną, gdy rozhu-