Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pantera zdjął kapelusz, ukłonił się nisko szerokim ruchem.
— Panie ojcze, pani matko. Pięknie proszę o rękę tej panienki.
— Z miłą chęcią. Bierzcie i trzymajcie! — zaśmiała się, podając mu dziecko.
Pantera wziął je na ręce.
— Witam cię, panno młoda, i biorę cię sobie za żonę. Wolno pocałować? Bardzoś trafnie w matkę się udała. Oczki masz jak barwinek, a włoski ciemne. Na warkocze i ząbki jeszcze trzeba poczekać, widzę! Proszę panią do chaty — zaraz gniazdo jak dla wilgi uszykujemy!
— Kiedy żona dała wam córkę, mnie wypada dać posag! — rzekł czerniawy zięć Odrowąża, zdejmując z ramion swój ładunek i podając misterny łozowy koszyk na sznurach, pierwotną kołyskę.
W parę chwil instalacja nowoprzybyłych została dokonaną — wedle corocznego porządku. Kobieta z dzieckiem zajęła alkierz, posłanie Odrowąża wyniesiono do sieni. Dla Cota i Szczepańskiego z synem wysłano obficie siana na górze i Szczepańska wnet objęła chatne rządy.
Pantera bawił się dzieckiem, przekomarzał się z matką i promieniał radością, ze zbył żmudnego obowiązku, po dziesięciu tylko dniach dyżuru.
Udawało mu się tak co roku.
Ruszyli też zaraz we trzech obejrzeć trawy i wrócili wszyscy razem, bo się wnet zhukali w puszczy.