Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Aż pewnego odwieczerza, gdy szykował ryby do suszenia, posłyszał szelest w haszczach — i na polanie ukazał się chłopak wyrostek.
— Jasiek! A gdzie matka? — krzyknął Pantera, czując wielką ochotę do fiknięcia koziołka z uciechy.
— Idzie z ojcem i z siostrą. Bo wiecie, mamy dziecko! Marynka! A gdzie dziadzio?
— W puszczy. Aleście marudzili z przybyciem w tym roku!
— Czekalim na ciotkę, która się aż do Kalwarji pieszo ofiarowała. Nie można było domu bez opieki ostawić! A wiecie? W tym roku już i ja koszę!
Stanął chłopak wyprostowany i dumny, że do znoju już jest godny — jak do sławy. Na ramieniu niósł już kosę i grabie i z pod kresów słomianego kapelusza patrzały mu zuchowato czarne oczy. Kosę starannie zawiesił w cieniu, pozbył się torby i spencera płóciennego i, skwarem spragniony, poszedł do wiadra z wodą.
A na polanę wyszło dwoje ludzi. Kobieta smukła, wysoka, z dzieckiem na ręku i mężczyzna czerniawy — obładowany kosami, grabiami, łozową kołyską i torbami.
— Pochwalony Jezus! — pozdrowiła kobieta, uśmiechając się z serdeczną życzliwością.
— Na wieki! Witajcie, matko! — odparł Pantera. — Oczy wypatrzyłem — tak was wyglądam! Łąki czerwone — gotowe do cięcia — a was niema i niema.
— Ale zato robotnica nam przybyła! — zawołała wesoło.