Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




Znój.


Zapanowało nad ziemią słońce w całej potędze. Wieczorne zorze nie gasły. Ledwie się stały bursztynowe na zachodzie — już wschód opałowy się czynił i po krótkiej nocy budził się świat do czynu. Bujały liście, kwiaty — słały się dywany coraz barwniejsze, po wszystkich gniazdach samki ogrzewały jajka, lub zaczynały karmić pisklęta. Miodowa woń biła ku niebu z polan kwietnych — upajała szarą ćmę pszczelą, podniecając do rójki. Jak srebrne flety grały po lesie wilgi — ostatnie przybysze letnie! Nie było jeszcze lato, ale zaczynał się znój i gorączkowa praca tworzenia owocu z kwiatu, hodowania przyszłości.

Pod sosnami, w słońcu, zabarwiły się poziomki; w cieniu wystrzeliły pierwsze wielkie dzwonki; łąki zaczerwieniały od smółek.
Wszystkie te oznaki zbierał w myśli Pantera, przykuty do chaty — oczekując na coś — co go uwolni od gotowania i krzątania gospodarskiego.
Obierając kartofle, sprzątając, piorąc bieliznę, rąbiąc drwa, zawsze zerkał w kierunku kładek, które prowadziły do dalekich ludzkich osiedli.