Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/131

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — I chmurę widać, co na nas idzie. Oj, bo też skwar trafił! Na ziemię i — hajda na pusty ląd — bo tu pioruny lada moment zagrają.
    Ukryli pod świerkiem torby i zwierzchnią odzież, gniazdo i puszkę z kwiatem, siekiery i nawet kapelusze — w bieliźnie tylko i odkrytemi głowy — patrzyli w niebo, oczekując rozkosznej kąpieli.
    Wicher zaszamotał lasem, porwał się z nim za bary, zawył nagle, kędyś w puszczy z trzaskiem zwaliło się drzewo — błysk oślepiający wypisał na czarnej chmurze swój mocarny znak.
    Zakotłowało — lunął deszcz, zadygotało powietrze gromami — wicher darł liście, całe gałęzie — zda się zwali drzewa.
    Coto oślepiony, ogłuszony — spojrzał po towarzyszach. Pantera gryzł suszoną rybę, Rosomak osłaniał fajkę, by mu nie zgasła, Żuraw zdjął koszulę, owinął w nią Kubę, a tors swój w deszczowej kąpiełi rozcierał garścią mchu. Żaden nawet okiem nie mrugał na bezustanne olśniewające błyskawice i jakby głuchy był na ryk piorunów.
    Coto postanowił też okazać niefrasobliwość i zaczął gwizdać, ale Pantera dość niedelikatnie trącił go w bok.
    — Jak on gada — milczeć robaku! — krzyknął wśród huku gromu. — Jest czego słuchać z uwagą. To też Boży wykład!
    — A jeść suszoną rybę wolno?
    — Wolno, bom głodny. Ale nawet głupi kos wie,