Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I jak to, szelma, nas odnalazł, — podraźnił go Pantera. — Chałupa zamknięta, ani orzechów, ani mleka.
Ale Żuraw czekał widocznie na swego faworyta, bo wkrótce w zanadrzu rozległo się zapalczywe gryzienie orzechowej skorupy i zazdrośne mruczenie, by nikt się nie ważył do udziału w uczcie.
Świerk do którego przyszli po długim pochodzie nie był to „Janosik“ — nazywał się „Widz“. Konary gęste i rozłożyste tworzyły jakby stopnie, a na samym szczycie była uczyniona z paru łat platforma. Stamtąd dobrą lornetką można było objąć cały raj leśnych ludzi.
Poszedł pierwszy Rosomak z Panterą i po chwili rozległo się ze szczytu.
— Jest — nie poszło!
Skoczył tedy Coto niecierpliwy. Dał mu Pantera lornetkę — wskazał kierunek.
— Widzisz polankę w gąszczu, brzozy jak wianek wkoło!
— Widzę — i tam coś stoi — skubie trawę — sarna! i coś się przy niej rusza — w ciepki, małe. Jakie śmieszne!
— Wczoraj się pewnie ulęgło! Wypatrzyłem przed wieczorem. Dobrze stąd obserwować — nie płosząc. Zresztą polanka wkoło błotem otoczona — ciężki dostęp.
— I chatę widać — i wodną siatkę, i bezbrzeżne bagna, i Czarne Oko już poznaję i jezioro. Można sobie zrobić, stąd patrząc, mapę — i wszędzie trafić. Jutro zaraz zrobię — zawołał Coto.