Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że gwizdać podczas burzy nieobyczajność chamska jest! Ot, masz karę.
Z chmury wraz z ulewą sypnął grad zrazu drobny — potem coraz bujniejszy. Coto rękami odsłonił głowę, a potem, naśladując towarzyszy, zaszył się ile można pod mech i wrzosy. Lodowe kulki prażyły boleśnie, zabielała od nich polana.
Pantera wreszcie wyskoczył i zaszył się pod jałowiec, umknął też, czerwony jak rak, Żuraw, nie zapomniawszy zabrać owiniętego w koszulę Kubę. Ale był to ostatek burzy. Chmura posunęła się na wschód, wyjrzało słońce.
— Teraz kłusem do chaty — zakomenderował Rosomak.
Zebrali swe graty i pobiegli. Pantera wnet się na czoło wydostał i zniknął w gąszczu, Żuraw w biegu naciągał kurtę. Coto, dzwoniąc zębami, plątał się w zdarte chodaki. Rosomak suchą odzieżą osłaniał drogocenne gniazdo. Ale się wnet rozgrzeli i gdy dobiegli chaty parowała ich bielizna.
— Obejdziemy się bez chininy! — rzekł Żuraw wchodząc do izby.
Pantera już rozniecił ogień na kominie i wnet czterech nie leśnych ale dzikich nagich ludzi, wśród śmiechu przebierało się w suchą bieliznę i odzież.
— Teraz ino spać! — rzekł Coto.
— Doprawdy! A robotę zdać na skrzata — oburzył się Pantera. — Zbieraj te mokre łachy i rozwieś porządnie na strychu. Drew też stamtąd rzuć do sieni — podłogę do sucha wytrzeć, kartofli na kolacyę obrać,