Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

barwne, kraśne, młode — oszalałe wiosną i miłością, tu łupem były nienasyconego obdziercy, żarłoka, grabiciela. Wszystko grozą swych szpon jarzmił i pożerał. Toć ten jego ostęp, to cmentarzysko całej puszczy — Nikt nie miał prawa do życia i bytu — tylko on.
— Wodzu, tu na świerku jest jakaś kupa gałęzi, ale ja się nie wdrapię, zawołał Pantera z gąszcza.
Poszedł Rosomak między obwisłe gałęzie i z trudem przeciskał się ku górze.
— A jakże, stare orłowe gniazdo zagrabił i swój przeklęty lęg umieścił. Jest troje młodych. Jeszcze białe, ledwie wyklute, a już klapią szczękami i za rękę mnie dziobią. Może żywcem wziąść i wychować na niewolników.
A wtem z pod świerka rozległ się żałosny okrzyk Pantery.
— O zbrodniarz! Toć tu leży skórka z naszego Tupcia.
— Co znowu! — zawołał Żuraw. — Alboż jeden jeż w lesie. Pokaż, ja poznam. Gdym mu nóżkę opatrywał musiałem jeden pazur obciąć.
Zamilkli, więc Rosomak spytał.
— No i co?
— Tak. Niema naszego Tupcia, — odpowiedział Żuraw, a Pantera rozjuszony krzyknął.
— Nie żywić przeklętego płodu. Łby im pokręcić!
Rosomak cisnął na ziemię gniazdo i lęg.
— Szczeźnijcie do ostatniego! — warknął.
Leśny człowiek spełnił odwet puszczy.
Wrócili pod sosnę przodownicę i założyli obóz.