Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co mu się stało?
— Zobaczył kata lasu. Chodźmy, ino po łowiecku, cicho.
Wziął Rosomak strzelbę, założył naboje, i z gotową do strzału ruszył.
Podkradli się bez szelestu — wtedy lufę podniósł w górę, a oni za nią poszli wzrokiem.
— Mnisze plemię grabicieli, zbójów, — szepnął.
— Junkier Eduard i Kunigonda! — dopowiedział Żuraw.
— Bić, wodzu! — warknął Pantera.
Strzał padł, po sekundzie drugi. Eduard gruchnął z gałęzi jak gromem rażony, Kunigonda miała tylko czas skrzydła rozwinąć i zawisła na nich już martwa w świerkowej gęstwie.
— To był dublet mistrzowski, zawołał Pantera.
— Kiedyś, gdy byłem głupi i myślałem że wolno zabijać, uchodziłem za dobrego strzelca! — rzekł Rosomak, stawiając strzelbę pod drzewem. — Ale dzisiaj nie zabijałem, tylkom spełnił wyrok. Na zasadę siły przed prawem przychodzi dzień sądu i wypłaty. Niech mi las potwierdzi, żem prawy mściciel! A teraz szukajmy gniazda.
— Na ziemi?
— Odrowąż mi mówił, że się gnieździ byle gdzie. Na pniaku, na kępie, przy pniu. Zresztą znajdziemy po trupiarni. Patrzcie, co tu piór i kości. O, zielone czapki kaczorów, resztki czajczych czubków, cietrzewie, lirowate sterówki. A ot, świeżutki zając marczak. Słyszałem jego śmiertelny jęk tej nocy. Weselniki