Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tymczasem jadł chleb, mlekiem popijał, aż pokraśniał na czerniawej twarzy.
— Barć jest?
— Jest, na tej sośnie z krzywą rosochą. Nie wzięłeś przypadkiem dłutka i małej piłki?
— Wzięłem.
— Toś zuch.
— Ano, tyle lat w twojej szkole. Wykształciłem się. A u nas nowina. Przyleciał ze dworu chłopak, że jakiś do ciebie gość przyjechał.
— Kto? Co za licho!
— Mówił, że jakiś panicz.
— No, szczęście, że nie jaka stara ciotka. „Panicz“ może poczekać. Jest tam co jeść i na czem spać. No, syt jestem.
— To mi pokaż zdobycz.
— Poczekaj na Panterę. Nie można bestyi płoszyć.
Czekali tedy, zcicha gwarząc o swym bycie. Aż ukazał się laufer Pantery — po sznurze biegł Kuba, przywitał wodza i śmignął na sosny. Za nim, mozolniej, chlupał po wodzie, skakał po pękach łozy Pantera.
Zabrali się i wstali do pochodu, gdy Rosomak patrzący za Kubą, wskazał nań ręką.
Wiewiór wracał bez tchu — po ziemi, z gąszczy, oglądając się ze zgrozą.
Dopadł Żurawia, wcisnął mu się za bluzę, głęboko — aż pod pachę. Dygotał całem swem mizernem ciałkiem i piszczał żałośnie.