Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na dziobach i pazurach miały ślizgość świeżej posoki.
Cofnął się Rosomak, ognisko rozdmuchał i znowu omamił głód tytoniem.
A tymczasem świat się zbudził, rozbarwił, rozśpiewał z taką ochotą i zapałem, że aż zarażony tem — leśny człowiek począł nucić, półgłosem.
— Codzień z rana, rozśpiewana
— Chwal, o duszo, Maryę.
— My som! Wodzu! — rozległo się za topielą. Porwał się Rosomak.
— Witajcie. Przynieśliście sznury?
— Całe mnóstwo.
— Zwiążcie razem. Przytwierdźcie jeden koniec do brzozy na brzegu — ciśnijcie mi tu drugi z hakiem. Weź cały rozmach Żurawiu, bo Pantera kaleka.
— Aha, będzie poręcz w braku mostów. A może mamy chodzić po linie? — wołał Pantera.
— Ty nie dworuj, ale wracaj pędem do chaty, przynieś strzelbę i cztery świeże naboje.
— Co się stało? Ryś tam może siedzi?
— Gorszy zbrodniarz. Śmigaj, Chyża Pantero.
Sznur padł w wodę niedaleko sosen. Rosomak go dostał, przytwierdził do drzewa i po chwili Żuraw wylądował obładowany.
— Chleba! — upomniał się Rosomak. Dostał pełną torbę.
— Na kogo śmierć? — spytał Żuraw.
— Zaraz ci pokażę.