Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kędyś daleko chlupnęła woda, coś zatętniło, zaklekotało, rozdarło korowód mgieł.
— Łoś idzie przez pohybelnik! — szepnął Rosomak. — Dla tego niema topieli.
Jak widmo, bez szelestu piór, rabuś znowu nad nim przeleciał, zapadł w gąszczu.
— Z łupem wraca. Ma w gnieździe małe.
Ale wreszcie ze zmęczenia i trudu ogarnęła go senność. Jeszcze patrzał, jak dym ogniska ku mgłom ruszył i w tan się wmieszał, jeszcze słyszał ostrzegawcze krakanie krzyżówki-matki i nagle ruszył i on za dymem i mgłami.
I taki był lekki jak one, i zrobił się dzień, a on szedł przez topiele, zaglądał do gniazd, głaskał ręką ptaki, przepływał rzekę, objąwszy ramieniem łosia za szyję, przypatrywał się o krok stojąc, jak bąk odludek zatapiął dziób w szlam i buczał donośnie, i odtrącał pięścią puhacza od srokatego koźlęcia łani.
I takim snem czarodziejskim skończył się pracowity dzień wodza-Rosomaka.
Zbudziły go żurawie, poranne trąby. Zerwał się. Ledwie bursztynowe były zorze na wschodzie i jeszcze senność w przyrodzie. Szpilki sosen miały na końcach paciorki z rosy, na próg barci wyszło kilka pszczół wartownic i przecierały skrzydełka. Ptak żaden nie śpiewał. Czając się, unikając gałązki pod stopą, Rosomak ku gąszczom się przysunął.
Na tym samym konarze puhacze siedziały nieruchome, nadęte, ze złożonemi czubami i spały syte mordem.