Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Najwięcej sikor bogatek — mają już pisklęta, w jednej naliczyłem dwanaście rozwartych gardzieli. To dopiero robota wykarmić taką chmarę. W kilku muchołówki te małe — nakładły błękitnych jająt, w dwóch są sikory modraczki — wysiadują tak twardo, że je można ręką brać; w jednej nasyczał mi krętogłów jak wąż, w jednej obłajały mnie szpaki, ale na tym jesionie właśnie miałem najgorsze przyjęcie. Zgadnijcie kto ją zajął?
— No któżby — może dzięcioł.
— Trzmiele — niewielkie, szare. Sypnęły mi się do oczu, więc zmykałem co tchu i przez to na gałęzie nie zważałem i gruchnąłem.
— No, a w którejże było to gniazdo gołych mysząt — coś mi je łaskawie włożył do maszynki kawianej, spytał spokojnie Żuraw.
— Ja — myszęta? Jakie? Kiedy?
— Ach prawda. To także pewnie „domowy“. Żeś go nie wołał o pomoc przy zwichniętej ręce!
— Domowy na medycynę nie chadza.
— A ja mam złą wieść. Pszczoły we wierzbie nie mają matki.
Zafrasowali się obadwa i jęli radzić.
— Pojdę po czerw do Odrowąża. — Ofiarował się Pantera.
— Kładki do Odrowąża są jeszcze pod wodą, a takie kręte, że sto razy można zmylić i w bagno wpaść.
— Może do domu pojechać, bo i chleba już ma-