Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

my nie wiele. Nawet nie mogę zrozumieć, gdzie mi tak prędko wyszedł — rzekł Żuraw.
— Gdzie? Pewnie domowy wyniósł i schował, lub przepasł Hatorą — zaśmiał się Rosomak.
Obadwa spojrzeli na Panterę, który z miną niewiniątka zaciągał sznurki w świeże łykowe chodaki.
— Do domu jechać temi dniami nie można, rzekł, jakby końca rozmowy nie słyszał, bo mi Łatana Skóra powiedziała dziś na ucho, żebym jej akuszera sprowadził. Czy pan doktór będzie łaskaw? zwrócił się z ukłonem do Żurawia.
— Wypatrzyłem drugą barć! rozstrzygnął kwestyę Rosomak.
— No to i poco majaczysz i nas się radzisz?
— A poto — żem fajki poobiedniej nie dopalił, a wyście statków nie zmyli.
— Jak się to skończy, to ruszymy wszyscy na ciężką robotę. Barć jest na Chojowej Górze — za topielą.
— Aha, musimy faszyną jakie takie przejście wymościć i jeszcze się skąpiemy po pas. Dobra nasza — jazda! — porwał się Pantera do zmywania.
Po chwili ruszyli wszyscy trzej — zostawiając chatę pod opieką Opatrzności. Nawet Kuba, zgorszony tą ogólną wyprowadzką — dopędził ich i wsunął się na poobiednią drzemkę do kieszeni Żurawia.
Szli bez drogi — za Rosomakiem i mówili o zamierzonej robocie.
— Co roku na Świętą Annę — poglądam na tę Chojową Górę i łeb suszę, jakby się tam dostać, rzekł Pantera.