Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widział wyraźnie ich złote pnie, grube konary i czarniawe korony. Jedna, jakby przodownica, niosła olbrzymią czapę bocianiego gniazda.
— Zda się ręką do nich sięgnąć, a „wara“ mówi topiel. Bezdenna jest — ani krzaka, ani drzewka, ale wąska. Nie więcej półtorasta kroków. Dostać się tam trzeba!
Położył się i zapatrzony — plan układał. Zaraz też spróbował gruntu — cofnął się i zaczął rąbać łozę, układać w snopy i wiązać.
Robotę przerwał mu sygnał obiadowy. Gdy zasiedli do obiadu, każdy opowiedział swe przeżycia i wrażenia.
— Wiecie wodzu, dudek zagląda do skrzynki — pochwalił się Pantera z odkrycia.
— Toś rewidował skrzynki? — A tak mnie ochota wzięła Kubę naśladować. Przejrzałem siedmnaście.
— Ładna porcya — jak na jeden dzień.
— Byłoby więcej — ale na jesionie ladaco gałąź mnie zdradziła. Gruchnąłem o ziem i nadwichnąłem rękę.
— No i co?
— Ano nic — zhukałem Żurawia doktora, w mig mi nastawił, ale zabronił udawania Kuby przez parę dni.
— I bez mego zabronienia nie mógłbyś pokazywać łamanych sztuk w tej chwili, ścięgno masz mocno nadciągnięte.
— Cóż znalazłeś w skrzynkach?