Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Spóźnię się! pomyślał Rosomak, bo pospieszyć nie mógł, by nie płoszyć i trwożyć reszty mieszkańców.
A hejnał leciał po trzykroć — coraz przeciąglejszy — stanowczy.
— Wieczorne tuż zorze! Wieczorny już czas. Hej czuj, czuj!
Zawrzało całe błoto rajkotem kum-żab, zielonogłowe kaczory poczęły pluskać na szersze wody i chrapliwie wabić — mgły zakołysały się do tańca, ruczaj się pomarszczył od żerujących ryb — górą na niebie białe obłoczki jak róże zakwitły, drozd śpiewak na szczycie olszyn począł wydzwaniać na pacierze. Wieczór był!
Gdy Rosomak przybił do chatniej polany i tam panował ruch kończącego się dnia.
Żuraw z Kubą na głowie wracał z wiadrami od krynicy, Pantera w obórce rozprawiał z Hatorą, klacz przed furtką dopominała się wieczornego obroku.
— Witajcie, wodzu! Nie mogliśmy się doczekać.
— Albo co?
— Bo mamy mnóstwo nowin. Na strychu zimowała sowa, i dotąd mieszka — pełno mysich skórek. Kuśnierz niecnota.
— Pewnie tuż nie brak piór sikorzych. Trzeba ją będzie wyprosić.
— A w obórce jest ten sam wodny wąż, wyrósł na z pół łokcia.
— W trzech skrzynkach przy chacie już osiedliły się bogatki, a w jednej krętogłów.
— Nasza dzika grusza — biała jak panna młoda.