Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Orzechów będzie mnóstwo. Leszczyna czerwona od kutasików.
— We wrzosach, przy warzywniku cieciora siedzi na sześciu jajach.
— Tupcio już poszedł na swój chleb.
— Pszczoły żyją w barci — mocno chodzą.
Stanął Żuraw z wiadrami, z obórki wyszedł Pantera ze skopkiem mleka, przyszła do kompanii klacz i gwarzono na środku polany. Łatana Skóra powtarzała wciąż jedno: Obroku, obroku, obroku.
— Zapchajże jej gardło, Pantero, zaśmiał się Rosomak.
— Ale! Tej sztuki nikt nie dokaże. To nie brzuch to otchłań! Chodźże, beczko bezdenna.
— Olaboga — woda mi kipi! dosłyszał Żuraw, i kopnął się do chaty.
Rosomak wziął w ręce zaspanego Kubę i wsunął w rękaw u pułapu, zaskrzypiały wierzeje stajenki za klaczą, chwilę słychać było rąbanie szczap, brzęk statków w izbie — powoli cichły odgłosy pracy i starunku, na niebie gasły zorze zachodu.
Ale oni się nie kwapili do izby i jadła.
W koło po wszystkich drzewach i krzakach, łozach i szuwarach, po wodach, ziemi i niebie rozpoczynał się ostatni akt dnia i wieczorne wszelkiego stworzenia pacierze.
U podsieni swego gniazda leśni ludzie usiedli na dębowej podwalinie — zapatrzyli się, zasłuchali, umilkli.
I z cicha Rosomak zaczął: