Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rychło — i wiedział bór cały, że od tych trzech ludzi nie przyjdzie żadna napaść i krzywda.
Szara, mała łódka, szary w niej człowiek, garnący wodę powolnym ruchem wiosła był to obraz znany ptactwu, codzienny, pospolity — tak, że czajki nie urządzały swych forteli, by go od gniazda odprowadzić, a stadka cyranek żerowały nietrwożne przy szlaku łodzi.
Założył Rosomak drugi kosz i trzeci, opłynął najlepsze tonie i zatoki, przepatrzył różne rybie kryjówki, odnowił zeszłoroczne znajomości ze współtowarzyszami leśnego bytu i zupełnie o czasie zapomniał.
Bobrował właśnie po zakątach jeziora, w które się ruczaj rozlewał u wzgórzy piaszczystych na zachodzie, gdy nagle rozdarł powietrze drapieżnie okrzyk wielogłosy przeciągły.
Była w tem chrapliwość bojowych starodawnych surm i jakby wołanie i odzew strażniczej czujności.
— Hej — czuj — stróżuj! — Hej — czuj — stróżuj! Wieczorne tuż zorze — wieczorny — tuż — czas! Hej — czuj — stróżuj!
To z błot niedostępnych — dawały wieczorny sygnał — żurawie wartowniki.
Rosomak spojrzał na słońce i posłuszny hejnałowi — zwrócił łódź ku chacie.
Czuby drzew były już czerwono złote, z ziemi wstawały srebrne mgły, ptactwo spieszyło kto z czem: z posiłkiem, z ostatniem zdźbłem na gniazdo — bo czas nadchodził wieczorny pacierzy i spoczynku.