Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kuba w październiku zrobił na piecu gniazdo. Zaciągnął tam parę ścierek, moje ciepłe rękawice, czepek Drozdowy, dużo waty z gościnnej kołdry, na wierzch przywlókł parę gałęzi z oleandrów, a gdy szopa była pod sufit, wsunął się do środka, wejście zasunął i chrapnął. Onegdaj też wyjrzał. Temu sen służy. Szubę ma popielatą, lśniącą, kitę jak strusi pióropusz, na uszach pendzle zawadyackie. Wylazł, przeciągnął się, chlapnął wody, zagryzł orzechem — i wyskoczył do ogrodu. Mało wiele bawił, wrócił zły, szubę zmoczył, nogi obłocił — pączki wypluł.
Powiada, że gorzkie, bez żadnego wigoru, i że najlepiej jeszcze spać — a dobre przyjść musi. Powiedział mi to z pieca, otwór chałupy zasunął — i tylem go oglądał.
A Bogatka, co u nas też zimuje i ćwiczy móle po całych dniach, zaczęła się jednak na wolę napierać. Ano dobrze — otworzyłem okno — poszła jak na wesele z wyrwasem. Obiera robactwo z klonu pod oknem, i ćwierka do mnie: już czas, już czas.
I komu z nich wierzyć, boć i skowronki są — a jakże! Poszedłem z nimi się przywitać — aż daleko w pole.
Po zapadach śnieg leży, lód trzyma, a po haliznach goło i czernieją stare kretowiska. Wicher jak mięta — niby zimny, a smali i skowrończy gwar już posiadł nasz łan aż do jesieni.
A o innych wędrownikach takie wieści. Zapadły na nocleg w zeszły piątek pierwsze gęgawy, i gomon wielki podniosły, poszedłem też posłuchać, jakież z za