Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

morza wieści prawią. Czysta, echowa była noc, ale jeszcze mroźna, brzegi zalewów lodem się ścięły — i tak trwał aż do południa. Co noc na sad nasz czarny opadają rzesze podróżnych ptasząt. Spadną, mało co mówią, o świcie ruszają dalej — to nie te co z nami lato spędzą. Ruszyły dopiero te pułki, co dalej na północ mają przeznaczenie.
Kuropatw trzy pary mam na górce, znalazłem w sidłach chłopaczych po śniegu — i te mnie co rano pytają — ile jeszcze niewoli?
Rajcują o tem wróble, zmówiny już między nimi jak w zapust. Te już się klną, że wiosna tuż.
Pszczoły — jak Kuba! Zastukałem do jednych: pytam: matko, czy wiosna? Zaburczały sennie: cyt, cyt — matka śpi.
I komu wierzyć — i jak tu wytrzymać!
Nie wiosna to — i nie zima jędza. Nie pochód to hetmański raju — ale już przednie wici rozesłane: „sposobić się czas“.
Więc się kto gorętszy sposobi. Leszczyna kutasiki karminowe jeszcze od chłodu otula, ale kotki już puściła na wicher — we wodach lodowatych — na dnie widać pęczniejące kaczeńce, pod liśćmi w gaju można wyszukać zawilce. Wszystko gotowe — czeka i ucho do ziemi przyłożywszy — słychać, że coś grać zaczyna, aż człowiek dorozumieć się nie może — ziemia li gra, czy jego własna krew — jedno! Żyć, żyć, żyć!
Jak wszystko w jeden głos to krzyknie, zawołam do was: bywajcie!