Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

umrę, taj słuch ten zginie: kto ja, jak ja, zkąd ja, a ty się czysta ostaniesz.
Trzeba nam iść, doniu, zaraz, póki ciepło.
— Kiedyż, maty?
— A ot, dzisiejszej nocy. Weźmiemy „łatoszki“ najstarsze, trzewików nie rusz, trochę chleba, — i pójdziemy! Ino nie waż się nikomu nic rzec, pamiętaj!
— Nie powiem, maty! — łkając, odszepnęła Ołenia, a po chwili spytała:
— Maty, to i paciorki trza im porzucić?
— A któż ci je dał?
— Karpina onegdaj.
— To zdejmij, taj zostaw na stole.
— Dobrze, maty!
Płacz rozrywał jej piersi, ale nie pojmowała nieposłuszeństwa, wychowana wśród Huców. Prytulanka już się opanowała. Nie czuła w swem sercu żadnego żalu do Huców, ani do ludzi, co ją ogadali; zniosłaby wszystko, gdyby nie córka.
Tyle lat nędzna była, bita, bez dachu i chleba, że ją nie przestraszało to jutro i włóczęga. Szkoda jej tylko było krów, wieprzy, cieląt, tego dobytku, który pohodowała, i szkoda znajomego dworu i dobrej pani!...
Wróciły do zagrody i, jakby nic, spełniały codzienne obowiązki.