Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Machinalnie Prytulanka wzięła sierp, a Ołenia płachtę; poszły na rzepak dworski po zielsko.
Płakały, nic do siebie nie mówiąc, ale tak się znały, że bez słów powzięły jedno postanowienie.
Już wracały obładowane, gdy stara rzekła:
— Dużo ty, doniu, masz kwitów do kasy!
— Dużo, maty!
— To ty je oddaj zaraz Karpinie, i poproś, żeby jutro przy rozpłacie je podał.
— Dobrze, maty.
— Bo nam, doniu, trzeba będzie stąd iść!
— Oj, maty! — jęknęła dziewczyna.
— Trzeba, doniu. Ty słyszała, że mnie wiedźmą zrobili, a oni milczą, bo im wstyd przezemnie.
Znaczy, ja kamienia warta, a nie chleba! A może oni i wierzą, co ja taka! Cała wieś wierzy! To mnie jednakowo — hańbę ja miałam od młodości, głód ja miałam, chłód miałam, naga byłam, sina byłam, mnie już mało trwać! Ale tobie, doniu, nie jednakowo, tobie nie być wiedźmy córką: to tobie zakała, taj wstyd, ciebie nikt tutaj nie weźmie za taką matkę.
To ja ciebie zabiorę, i daleko poprowadzę. Staniem gdzie na służbę: gładkaś, letnia, weźmie cię kto za twoję robotność; a ja tymczasem