Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tedy bezpieczny przy służce się położył, pałkę do boku wziął, i zasnął jak kamień. Żydzi i żydówki snuli się kupą, drżąc za lada szelestem.
Tymczasem na noclegu ruszyła banda.
Noc im sprzyjała swą ciemnością; uzbroili się w drągi i siekiery, i poszli. Pod ogrodzeniem zatrzymali się nieco, szukając otworu, ale były to koły dębowe, nowe. Zaczęli więc je rąbać i odrywać, sprawiając się jak można najciszej. Wiatr szumiał i głuszył robotę.
Wśliznęli się wreszcie do ogrodu, i szeptem złożyli naradę.
— Nie pójdę do papierówki! — mówił Klim — bo tam pewnie który Hue śpi. Jak się zerwie, to ubije.
— A jakże! — Niech spróbuje! — zajadle Kiryk wtrącił. — Albo to u mnie siekiery niéma? Tak zarąbię, że ani piśnie!
— To ty tam idź na niego! Ja z Maxymem oberwę te słodkie nad rowem — a Kondrat zajdzie od tyłu, aż het w koniec sadu, i tam byle co trząść będzie, żeby żydów i Huca oszukać. Pobiegną tam, a my tymczasem się sprawimy!
Rozeszli się tedy, pełzając po rowach, czając się do krzaków.
Serca ich napełniała duma i trochę strachu. Drągi nieśli na ramieniu, siekiery mieli