Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

za pasem, wiatr szumiał. Nagle Służka podniosła głowę i z cicha zawarczała. Karpina się przecknął, i zaraz oprzytomniał, Leżał nieporuszony, ale uszu nastawił.
Ktoś szedł ku budzie boso i powoli. Huc pałkę ujął, i zagarnął się jak do skoku. Wtem daleko rozległo się trzęsienie gałęzi i zaraz potem ogłuszający wrzask żydów biegnących w tamtę stronę.
Służka porwała się, wściekle ujadając, porwał się Karpina, i ujrzał cień jeden, uciekający ku płotom, a dwa pod jabłonią.
Suka skoczyła jednemu do nóg, on drugiego poczęstował pałką, ale się potknął i upadł.
Napastnik zwalił się nań i począł go dusić, bijąc przytem pięściami. Suka to skowyczała z bólu, to rzucała się znowu, chrapiąc z wściekłości. Wreszcie Karpina się zerwał, poznał w napastniku Maxyma Syluka, i za świtę go uchwycił.
Tamten, słysząc, że żydzi biegną, szarpnął się i uciekł.
— Trzymaj, chwytaj! Ahu, ahu! — krzyczeli żydzi.
Karpina obrócił się do pozostałego.