Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siebie nie mówili, a ręce i nogi drżały im od wysiłku niezmiernego.
Łucysia cierpliwa ocierała szmatą krwawe ślady pijawek; parobek chwilami zasypiał, żując chleb, i chyląc się na wilgotną ziemię.
Aż wreszcie w nocy Sydor i Kiryk wrócili.
Makuszanka przysłała córce słoniny kęs, w prowiantach Hubeniów znalazła się flaszka z wódką, i nowin furę przywieźli. Odzyskali więc wszyscy rezon, i nazajutrz na cztery pary rąk robota poszła inaczej.
Ale deszcz się na nich uwziął. Plażył codzień, wody przybywało w oczach.
Tydzień mordowali się bezskutecznie, rozpoczynając co ranka wczorajszą robotę, poraz dziesiąty rozrzucając złożone kopice, klnąc, to zacinając się w upartem milczeniu wściekłości na moc od ich sił większą.
Już dwa tygodnie było tej męki, a jeszcze połowa łąk stała nietknięta.
Spaleni od słońca, brudni, obrośnięci, w bieliźnie od mułu czarnej, uwijali się często do samej północy.
Głosy im pochrypły, nogi do ran powyżerała wilgoć; zawsze chudzi, teraz do tyczek byli podobni.
I tak ubiegł trzeci tydzień.