Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przestraszona usiadła w kuczki przy wczorajszem ognisku, i bezmyślnie patrzyła na zalany popiół i węgle.
— Co ja jemu dam na obiad! — troskała się.
Parobek tu i tam jak błędny chodził.
— Żeby na nich choroba! — zaczął. Porzucili mnie tu samego, a oni szelmy w chacie panują! Bodaj ich wilki wzięły! Co ja tu za radę dam!
Wziął grabie, i, brodząc po pas w wodzie, łowił pokosy, rękami je wynosił na wzgórek, roztrząsał do słońca, które nagle wyjrzało i dopiekało siarczyście.
Potem i Łucysię zawołał:
— Porzuć garnki, chleba zjemy! Trza kraść własne siano, bo z tej spiekoty, ani chybi, znowu deszcz wyjdzie!
Mokli więc znowu dzień cały, na żer pijawkom i komarom. Dziewczyna zgarniała trawę; parobek w wiązki składał i na plecach wynosił. Słońce piekło tak, że parowały im koszule przemokłe, że pot im oczy zalewał. Na pomoc nikt nie przybywał, a tu jeszcze wieczorem schłostała ich powtórna ulewa. Trawa, na upale już wyschła, zamokła znowu; niekoszoną łąkę zalało.
Jedząc wieczorem resztę spleśniałego chleba, byli tak zmęczeni i zdesperowani, że nic do