Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wicher się zerwał i zahuczał; raz i drugi padł grom niedaleki, i widać było przy błysku, że chmura czarna prędko obejmowała całe niebo.
— Będzie ulewa straszna — rzekł Kalenik.
Skryli się do szałasu, bo spadły pierwsze krople, i wicher z nóg walił.
— Popłynie siano, popłynie! I stóg, co nie zwierzchniony, do spodu przemoknie. Posiedzimy tu miesiąc!
Teraz ulewa zamieniła się w potop.
Przez dach z trawy do szałasu lały się strumienie na ich plecy, bielizną osłonięte. Odzieżą nakryli kosy i siekierę, a Łucysia resztki chleba i krup. Sami zaszyli się w kąt, i cierpieli. Noc tak przeszła bez snu — w wodzie. Nad ranem Kalenik wyszedł na świat, i ręce desperacko wbił w kudły. Łąki, jak okiem zajrzeć, stały pod wodą, pokosy zgmatwane pływały, do brudnych szmat podobne.
— Ot i przyszło na lichy koniec mnie! — zamruczał. Nie będzie siana!
Łucysia dzwoniła zębami, stojąc za nim. Daleko więcej od klęski chłopa zajmował ją namysł: jak ogień rozłoży z mokrej łozy i przesiąkłych wilgocią szuwarów.
— Kalenik, daj zapałkę! — rzekła.
— Idź do djabła! — burknął.