Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bożeż mój! — zaszemrała Łucysia, w około się oglądając. To i z Czyrukiem tak będzie?
— A tak.
— To on po ojcu znajomość wziął?
— Nie. Chłopa tylko baba może nauczyć, a babę chłop. Tak jego nauczyła jego ciotka, owego córka, a on pewnie „niewiastce“ (synowej) sekret zostawi.
— Uchroń, Boże, mnie!
— Nie. Nie zadawać ty uczynę będziesz, ani uroki rzucać, ino na mojem polu lny białe zbierać, zdrowych chłopców mi rodzić, taj smaczny chleb rozczyniać. Będziesz ty przed Bogiem i ludźmi dostojna — moje ty złoto!
Dziewczynę strach odleciał. Wieczór był cichy i duszny, odpoczynek całodzienny ich rozmarzył oboje. Parobek objął ją w pół i do siebie pociągał. Opierała się słabo i w milczeczeniu. Morzyła ją jakaś senność leniwa, jakiś smętek dalekich dobrych nadziei!
Już ją u piersi swej miał i ogarniał coraz silniejszym uściskiem, gdy w tem niebiosa sine przeciął zygzak gromu, i olśnił ich przeraźliwie białą jasnością. Zerwali się na równe nogi.
— Burza idzie. Ja myślałem, że takie upały bez „okazyi“ nie miną! Popłynie siano z trzech dni!