Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Boh me! Nie chcę! Niechaj zdycha „statok“!
Stali jednak pomimo pogróżki. Kalenikowi na płacz się zbierało.
Aż oto sam pan się pokazał. Zbliżył się do stajen i Karpiny Huca zawołał:
— Skocz-no chłopcze, na poddasze śpichlerza — rzekł. — Zdaje mi się, że tam sowa ma gniazdo. Zrzuć je. Coraz mniej gołębi widzę.
Karpina pobiegł na śpichlerz, a pan chłopów ujrzał i zagadnął:
— Czego wy ludzie?
Zaczęli tedy wszyscy do nóg mu padać, po rękach całować, i lament podnieśli pokorny.
— Miłościwy panie, my wedle szkody. Ino się bydlę przez wał przebrało, zabrali. Nijakiej szkody niema. My pańskiego bardziej, niż swego szkodujem, pastuchów wysiekli. Ulitujcie się! Ten pierwszy raz darujcie!
— Niech tam! — machnął ręką pan. — Dajcie po pięć kopiejek polowemu i zabierajcie bydło.
— Miłościwy panie, to krzywda! Nijakiej szkody niéma. Darujcie ten raz! — jęczeli dalej.
Pan się roześmiał — smutno i pogardliwie zarazem.