Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chodziło mu po głowie, żeby bydło wykraść nocą, ale się bał — żeby iść do pana, ale nie śmiał.
Więc stał o słup oparty, spoglądając na podwórze.
Parobcy właśnie poili konie, i widział Huców postrojonych, uwijających się żywo i wesoło około stajen.
Wśród nich stary Korniło przesuwał się poważnie, to napominając, to ucząc, to chwaląc.
Godzinę, dwie stał Kalenik. Zdawało mu się, że z chlewa gdzie spędzono chłopskie bydło, jego woły porykują, skarżąc się i prosząc ratunku.
Zebrało się więcej gospodarzy. Stali razem i z cicha gwarzyli, rozdrażnieni. Kalenik słuchał tylko.
— Naco ten dwór? Żeby pana nie było, nie byłoby szkody.
— Na złość nam zasieli koniczynę pod wsią!
— Gwałtem grabią. Byle przedniemi nogami stanęło na granicy, zabierają.
— Choroba na polowego!
— Bo trza się zebrać nocą i dać mu pamiętne.
— Dopóki my tu będziemy stali?
— Do pana idźmy!