Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ciężyło mu coś. Myślał, że to buty nowe, świta, czapka odświętna; wlókł się jak stary.
Ostatni przyszedł do Bożego domu.
Kościół był drewniany, zewnątrz jaskrawo pomalowany, wewnątrz nagi. Lud go napełniał po brzegi. Głowa przy głowie, pierś przy piersi — stali wszyscy.
Gwar panował jak w ulu, popychanie, szamotanie.
I słychać było urywki rozmów, prowadzonych między sąsiadami:
— Ta woły, bo woły — byle pasza.
— Za dwadzieścia rubli siana zjadły.
— Zasiałem wczoraj owsa króbkę. Nie wiem czy urodzi, bo niż tam pod Osową, a codzień moczy.
— Wczoraj kobyła się wyźrebiła. Źrebica łysa — jak to malowanie.
Tu ktoś się wtłaczał pomiędzy nich, więc rozmowa się zmieniła.
— A cóż jarmark? Widziliście byka?
— Widziałem, i sprzedałem.
— Dali sorok?
— Dali — i baryszu pół garnca.
— Słyszeliście? Czechów Maxym onegdaj u Chryna dwa sery ukradł.
— Mohe! Złowili? To durny!
Śmiech się rozlegał.