Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Moja kumo! — mówiła baba jakaś, głową trzęsąc — hultaj-bo hultaj, ta Motruna Syluków. Podumaj-no: toć bezdzietna, zdrowa, a przez zimę trzy tylko hyby (miara) płótna utkała. A grubeż to, a węzłowate!
— Ja wczoraj ostatnią sztukę odcięłam. Piętnaście hyb, jak to złoto gotowych, a już i andaraki posnute.
— Dobry len się udał. Jak się susza wzięła, to we mnie serce zamarło, a no deszczyk odratował.
Dwóch wyrostków tłoczyło się naprzód, bez ceremonii na prawo i lewo rozdając szturhańce.
Baby zaczęły im wymyślać, oni odpowiadali podobnież; tłum ich rychło rozdzielił.
Stanęli obok siebie i starszy szeptał:
— Tak ty uważaj. Jak się zmierzchnie, to ja wejdę do chaty i będę ich zabawiał, a ty przez chlew do komory się wśliźnij. Już ja tam kamień zpod ściany wysunął. Prawej strony się pilnuj — tam na drążku wiszą.
— Wiszą? Widział ty dobrze?
— Widział. Kiełbas par z pięć i kumpiak (szynka).
Jak złapiesz, to na wygon leć — do koni!
Tu podnieśli głowy, bo śpiewacy chórem zaintonowali: