Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czyruków Tychon chodzi za Łucysią — zaśmiały się dziewczęta. — Chytra ona, na bohatyra patrzy!
Kalenik raz drugi się obejrzał. Tak, znachora jedynak to był — bohatyr: mógł sierotę brać — albo mu pola, bydła, czy pieniędzy brakło?!
Nie spostrzegł się, że go wyprzedzili rówieśnicy i dziewczęta, szedł coraz wolniej — samotny.
Ci ostatni dogonili go i minęli.
— Pochwalony! — rzekła Makuszanka życzliwie.
— Dzień dobry! — mruknął młody Czyruk.
On coś niewyraźnie odpowiedział i patrzał na Łucysię.
Milczała, nie podnosząc od ziemi modrych oczu; żary rumieńca miała na twarzy i zakłopotanie okropne.
Przeszli — parobek patrzał za nimi.
Złoty warkocz pieściło słońce. Był jak dojrzałej pszenicy wiązanka, taki bujny i ciężki.
— Czyruków Tychon chodzi za Łucysią! — brzmiało uparcie w głowie parobka. Opanowała go nuda nieznośna, potem cichy, głęboki gniew i mściwość.
Teraz-by z rozkoszą ten warkocz targał, garściami to złoto żywe wyrywał!