Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patrzały na niego dziewczęta, szturhając się i szepcząc:
— Dywy, jaki on strojny, choć gospodyni nie ma, koszula jak śnieg, a jaka długa! Ktoś mu i rąk i płótna nie żałuje.
Rzeczywiście bielizna parobczaka naschwał była uprana. Zpod rozpiętej niedbale świty koszula świeciła białością nieskalaną, ściągnięta u szyi czerwoną tasiemką.
On się nią chlubił, ręce za krasny pas zakładając. Onegdaj Łucysia mu ją tak ubieliła w rzece lodowatej po kolana stojąc i swemi rękami grube szmaty trąc, aż jej palce krwią spłynęły, aż ją w tym chłodzie pot oblał.
Zagadnęła go jedna z dziewcząt o to pranie.
Ramionami ruszył tylko, ale się nie pochwalił.
— Jest taka, co pierze — lakonicznie odparł.
Obejrzał się jednak raz i drugi i nagle przystanął. Na ostatku, za całą wsią, szło troje ludzi.
Kalenik ich poznał i zdumiał.
Szli, kwapiąc się. Przodem stara Makuszanka za nią Łucysia, i chłop młody, śniady na licach, mizernie i ponuro wyglądający.