Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziewczyna wyszła z kąta w śnieżnej koszuli, rumiana, uśmiechniona.
— A świtka w naszej komorze! — zaśmiał się.
Wesołość jej znikła. Popatrzała na niego z przerażeniem.
— Albo to prawda ma być! — szepnęła.
— A jakże! Pojedziesz ze mną na sianokos.
— Z wami! O Jezu — szepnęła.
— Tak jęczysz, jakby to niedola była.
— Mnie was tak straszno!
— Czego? Albo ja tobie liche słowo kiedy rzekł, albo uderzył? Durna ty!
— Mój Boże! Mnie się zdaje, że wy źle myślicie. Ja-by od was uciekła za lasy.
— Nie uciekniesz. A nie bój się. Czego się trzęsiesz?
— Dolo moja! Jak do Perechreścia pójdę, kto tutaj we dworze za len odrobi, i za kartofle, i za siedzibę!
— Albo to tylko we dworze pole jest. Posiejesz u mnie, posadzisz kartofle. Odrobicie mnie!
— O Jezu! Kiedy mnie was tak straszno!
— Tfu! Narzucił tobie kto ten lęk. Chcesz ot patrz palec na palec składam i poprzysięgnę,