Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sydorowa wciąż nie dawała znaku życia. Leżała rozkrzyżowana, pokrwawiona, sina, w poszarpanej odzieży.
Sydor, widocznie zmęczony, położył się na przypiecku i obojętnie patrzał na krzątające się baby. Nikt na niego uwagi nie zwracał.
— Kiryk? — spytał Kalenik — jak to było? Czego się oni poswarzyli?
— Czego? — Maty głupia! — Kazał mi bat’ko wódki z karczmy przynieść: ja przyniósł! Ona do mnie z krzykiem i dała mi w gębę. A ojciec za mną stanął: — Nie śmiej chłopca bić! — Będę! — odpowiada. — Ot jej teraz za to!
— To u was pieniądze na wódkę są, a zboże pożyczamy! — oburzył się parobek.
— Szynkarz z bat’kiem rachunki jakieś ma! — Nie bierze pieniędzy. To musi jeszcze za te koła, co je ojciec na jesieni z dworu przyniósł.
Kalenik umilkł znacznie uspokojony.
Tymczasem Sydor wytrzeźwiał i strach go zjął przed odpowiedzialnością. Rozepchnął baby, przykucnął nad żoną, nożem rozwarł jej zęby i resztę wódki z flaszki wlał w gardło.
W tej chwili wróciła zdyszana Ołenia ze dworu.
Zaczęto wycierać kobietę spirytusem, napojono ją znowu wódką. Nareszcie dała znak