Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Parobek wskoczył po rumowiskach do środka.
Izba, pełna dymu, wpółciemna, była teatrem małżeńskiej sceny. Stary Sydor, rozczochrany, wpółnagi, widocznie pijany, bił żonę, a raczej dobijał ją, włócząc za włosy po ziemi.
Młodsze dzieci skuliły się w kącie. Kiryk siedział na brzegu pieca i śmiał się cynicznie, kopcąc papierosa skręconego w kawałku gazety.
Sydor z wściekłości nie mógł dobyć już głosu.
Jedną rękę wnurzył w siwiejące włosy kobiety, w drugiej trzymał „mion“ (drąg od żaren) i okładał nim jej ciało, nie zważając gdzie trafi.
I rozlegały się razy prędkie i głuche, po kościach, po piersiach, po głowie, a za każdym razem opór słabł, głos ofiary cichł, przechodząc w chrapanie i świst śmiertelny.
Dzieci zawodziły jak głodne szczenięta, i widać było w cieniu ich twarze blade, wykrzywione, obrzękłe od febry i złego żywienia.
Kalenik zboże z pleców zrzucił i do stryja przyskoczył.
— Porzuć! Hody! Zabijesz! — wołał, szamocząc się, by mu mlon z rąk wydrzeć.