Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Boh me; będę pilnował jak własnych. Poratujcie!
— Jak trzeba, to trzeba — mruknął stary. Jutro on do was z siekierą przyjdzie, a ciebie z sobą zabierzemy. A teraz, chodź.
Wstał, zapalił małą lampkę, i prowadził za sobą parobka.
— Masz worek? — spytał.
Weszli do komory, ogromnej, zamczystej. Kalenik ujrzał beczki ze zbożem i stanął, zawistnie je rachując. U nich na jesieni nawet nie było tyle.
Huc odmierzył króbkę żyta.
— Na, bierz! Nam starczy. U nas przednówku niéma. — Wasze gospodarstwo — to nie panowanie, ale marnowanie się! My robimy dla pana, a wy to nie wiecie dla kogo, bo i nie dla siebie.
Kalenik worek na plecy zarzucił i nic nie odparł, bo usłyszał gdzieś blizko hałas straszny, i uszu nastawił.
— U nas to? — zamruczał, szybko wychodząc.
Hubeniów chata z zawaloną sienią, przedstawiała obraz ruiny i nędzy.
Zwewnątrz rozlegał się krzyk lament, uderzenia głuche, zawodzenie nieludzkie!