Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pojmie, gdy powiem, że żyję tylko dzięki mym wadom. Żebym miał cnoty — nie mógłbym istnieć.
— Paradoks — rzekła.
— A jednak owe wady chronią mnie od rozpaczy, beznadziejności, smutku i goryczy.
— Myli się pan — tamten nic nie szanował, plwał i drwił — nie ochroniło go to!
— Tamtego zgubiła słabość siostry, otoczenie i namiętność do zbytku. On nie był zły — tylko nikczemny. Żeby go hrabina nie tak kochała — nie spadłby na zawrotną pochyłość — i nie byłby teraz na dnie.
I stanęli u bramy cmentarza, gdzie czekał kurzem okryty samochód.
Zatrzymała Tomka ruchem ręki — i rzekła, patrząc mu przejmująco w oczy.
— Czy pan myśli, że ja hrabinie powtórzę to, co od pana słyszałam?
— Mam nadzieję, że nie.
— Dlaczego? Może mi to pan w tym celu mówił.
— A może pani mnie o to pyta — na próbę, jak daleko sięga moje zuchwalstwo.
— O bardzo daleko, ale nie w tym kierunku. Tam przy tym grobie byliśmy równi — i załatwiliśmy sprawę, którą trzeba było wyjaśnić. Tu — jestem Tom, szofer hrabiego — i dokąd pani każe się zawieźć?