Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A wie pan — że tak czyni ten, którego doktór Tomasz nazywał człowiekiem — i takie uczucie — on przeżył. I wie pan — że kto tak był kochany — nie zrozumiał, nie odczuł, nie ocenił — potępiony jest — nieszczęsny — i biada mu!
— Widzi mi się, że pod tym względem z panią się nie zgodzę — albo też inaczej, niż stryj czuję. Hrabina nie jest przecie obowiązaną mnie kochać dlatego, żem sobie bożyszcze z niej uczynił — a może nawet, żeby zeszła z piedestału — straciłaby w mych oczach.
Panna von Treyzner spojrzała nań — jakby napół zgorszona, napół zdziwiona.
— Słuchając pana, nie trudno uwierzyć w wielkość tego kultu, i zdaje mi się — że pan w gruncie rzeczy istotnie ma tylko zabawę — rzekła ze smutnym wyrzutem. — I tem lepiej — dodała — wstając.
Ruszyli ku wyjściu.
— Ja się często sam dziwię — jakim cudem pozostała we mnie możność odczuwania ideału. Przecie jestem dzieckiem chwili, które plwa lub drwi na wszystko bez wyjątku. W tem wzrosłem, to słyszałem, czytałem, wśród takich obcowałem i takim byłem. To, co teraz czuję — kryję — czasami nawet przed sobą samym — przed krytyką mózgu — przed cynizmem myśli — przed swawolą swej fantazyi. Trudno nam się porozumieć z sobą — i pani może mnie nie